[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kłębek futra i skóry, które rzucił jej pod nogi.
- Wkładaj.
Zo się nie poruszyła.
- Co tutaj robimy?
- Bierz roślinę.
- Odpowiesz mi czy nie?
Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając za sobą otwarty właz, dając
Zo do zrozumienia, że ma iść za nim. Czy za tą szorstkością szło coś więcej niż
tylko niecierpliwość? Czy łowca nagród również odczuwał taki sam, jak i ona,
niepokój?
Zo spojrzała na rzucone na kupę futra, z których uszyto prymitywne rękawice,
buty, czapkę i coś na wzór płaszcza. Przykucnęła i wciągnęła buty na nogi.
Pomimo wielkich rozmiarów, wystarczyło, że ciasno obwiązała je wokół kostek, by
dobrze leżały. Musiały pochodzić z niedawnych łowów - nadal wyczuwała
pozostałości istoty, dla których były skórą. Przypominało to odziewanie się we
wzburzone duchy.
Dziewczyna podniosła płaszcz, zarzuciła go sobie na ramiona i sięgnęła po
zamknięty, przezroczysty laboratoryjny pojemnik z orchideą rozplątując
przytrzymujące go kawałki kabla. Orchidea drżała i rozpłaszczyła płatki o
ściankę pojemnika tuż przy dłoni Zo, jakby przyciągało ją jej ciepło. Coś do
siebie mruczała, nie na głos, a w umyśle Zo, w którymś z tysięcy języków,
których jej opiekunka nie rozumiała, niewyraznej mowie szmerów i syknięć.
Dziewczyna wyszła na długi, wąski, nieregularnie oświetlony korytarz i ruszyła
przed siebie aż do kolejnych otwartych drzwi. Od tego miejsca korytarz jeszcze
bardziej się zwęził, a sufit obniżył, aż zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem nie zgubiła drogi.
Zo zgarbiła się, pokonując zakręt. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z
Strona 23
joe Schreiber - Czerwone żniwa.txt
przejmującego zimna. Nagły podmuch arktycznego chłodu zaskoczył ją smagając
twarz i ramiona, zmuszając do odwrócenia się, gdy zimno zaczęło wdzierać się do
gardła. Gdy schodziła z pokładu statku, nad rampą wirowały białe płatki śniegu.
W niezdrowym, bladozielonym blasku reflektorów lądowania mogła przyjrzeć się
otoczeniu.
Nie wylądowali na pasie startowym - jeśli gdzieś tu był, to całkowicie go
minęli. Krajobraz wokół statku w przeważającej części stanowił śnieżny step. Od
wiatru zaczęły łzawić jej oczy i Zo musiała je przetrzeć. W oddali, za
otaczającą ją pustką dostrzegła poszarpane szczyty, wbijające się w niebo niczym
czarny kręgosłup. W zarysie tych gór było coś niewłaściwego i zarazem dziwnie
przemyślanego.
Po chwili zrozumiała, o co chodziło.
To wcale nie były góry.
Próbowała przełknąć ślinę, ale całkowicie zaschło jej w ustach. Mrozne, suche
powietrze wyssało z niej całą wilgoć. Mocno przytulona do jej ciała orchidea
zaczęła wydawać z siebie dzwięk klikania, powtarzając go w kółko, jak gdyby
zablokowała się na jakiejś myśli. Ten kompulsywny, przerywany dzwięk nic a nic
nie podobał się Zo.
Na skórze karku, tuż nad nierównym brzegiem kołnierza, poczuła dotyk czubka
włóczni.
- Idz - rozległ się za jej plecami głos Tulkha.
Zo nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Jakby ktoś przykleił jej nogi do
podłoża.
- Czekaj - odpowiedziała, nie odwracając się. - Te czarne kształty w oddali
to...
- Wiem, czym sÄ….
- Co to za planeta? - zapytała słabym głosem. - Ziost?
Czubek włóczni przesunął się nieznacznie po jej skórze, ale
nie czuła bólu. Zbyt mocno pochłonęły ją myśli o tym, co ją czekało.
- Nie trzeba było tu przylatywać - powiedziała. - Planeta ma niewytłumaczalnie
wysoki poziom toksyczności. To...
- Idz.
- Może masz droida, który zbadałby skład atmosfery. Upewnilibyśmy się...
Tulkh mocniej docisnął końcówkę włóczni.
Stanowczo.
Boleśnie.
Zo zeszła w dół po rampie.
Fakt, że skóry pochodziły z niedawno upolowanych zwierząt, szybko stracił
znaczenie. Ciężki płaszcz opatulił jej ramiona i szyję. Znieg nie był głęboki -
w wielu miejscach zbił się do tego stopnia, że mogli po nim chodzić - ale wiatr
przypominał precyzyjne narzędzie chirurgiczne, zdolne odszukać najmniejszy nawet
odsłonięty kawałek ciała i go zaatakować. Wystarczyło kilka minut, by całkowicie
zdrętwiała jej twarz, a pozbawione życia policzki zaczęły ciążyć.
Utkwiła spojrzenie w czarnym, zakrzywionym kręgosłupie widocznych na horyzoncie
szczytów. Podeszli już dość blisko, by wszelkie podobieństwo do gór zniknęło. W
wyglądzie ruin i skarp było coś mechanicznego, nadawało skupisku, do którego się
zbliżali, kształt ogromnego, pogrzebanego w ziemi szkieletu jakiejś pradawnej
machiny - wielkiego jak miasto, jak sama planeta - który pozostawiono własnemu
losowi, gdy miał jeszcze dość siły, by wygrzebać się na powierzchnię.
A w samym środku konstrukcji, niczym oś, wokół której cała ona się kręciła,
wznosiła się ogromna, czarna wieża.
Monolitowa, zakrzywiająca się ku niebu konstrukcja zbudowana z gładkiego, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl