[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Minęły trzy lata od egzekucji kucharza, który zawsze gotów był nakarmić łaknących.
Chłopiec nabrał ciała. Ubrany tylko w spłowiałe dżinsowe spodnie, skończył czternaście lat
i miał szeroką pierś i długie nogi dojrzałego mężczyzny. Nie przespał się jeszcze z kobietą, ale
strzelały za nim oczyma dwie młode dziewuchy pracujące u kupca w Zachodnim Mieście. Czuł,
jak reaguje na to jego ciało, i teraz odczuwał to mocniej. Nawet w chłodnym korytarzu był zlany
potem. Przed sobą miał apartamenty matki. Chciał minąć je wspiąć się na dach, gdzie czekał go
lekki wietrzyk przyjemność ręki. Przechodząc obok drzwi, usłyszał wzywający go głos.
- Hej, ty! Chłopcze!
To był Marten, czarownik - ubrany z podejrzaną, niepokojącą niedbałością w obcisłe
niczym rajtuzy czarne wełniane spodnie i rozchyloną do połowy piersi białą koszulę. Miał
zmierzwione włosy i uśmiechnięte usta, lecz szyderczy grymas, który wykrzywił jego rysy,
znamionował wyłącznie chłód.
Chłopiec spojrzał na niego bez słowa.
- No, wchodz! Nie stój tak na korytarzu. Twoja matka chce z tobą mówić - ponaglił go
czarownik.
Lecz matka chłopca najwyrazniej wcale nie chciała go widzieć. Siedziała w fotelu
z niskim oparciem przy dużym oknie w salonie, tym, które wychodziło na rozgrzane, obojętne
kamienie centralnego dziedzińca. Ubrana w luzną domową suknię, zerknęła na chłopca tylko raz
- jej wargi rozchylił szybki smutny uśmiech podobny do promyka jesiennego słońca, padającego
na wodę w strumieniu. Poza tym w trakcie całej rozmowy przyglądała się bez przerwy własnym
dłoniom.
Widywał ją teraz rzadko i wspomnienie dziecięcych kołysanek uleciało niemal z jego
pamięci. Była dla niego ukochaną nieznajomą. Czuł niesprecyzowany lęk i zrodziła się w nim
zapiekła nienawiść do Martena, prawej ręki ojca (a może było na odwrót?).
Po mieście zaczęły oczywiście krążyć już plotki, których, jak mu się szczerze wydawało,
w ogóle nie słyszał.
- Dobrze się czujesz? - zapytała cicho matka, przyglądając się swoim dłoniom.
Marten stał przy niej, uśmiechając się do obojga. Jego ciężka ręka spoczywała
niepokojąco blisko miejsca, gdzie jej białe ramię łączyło się z białą szyją. Brązowe oczy matki
były ciemne, prawie czarne.
- Tak - odpowiedział chłopiec.
- Nauka idzie ci dobrze?
- Staram siÄ™.
Oboje wiedzieli, że nie był tak błyskotliwy i inteligentny jak Cuthbert ani nawet tak
szybki jak Jamie. Był kujonem, zakutą pałą.
- a David? - Znała jego słabość do sokoła. Chłopiec spojrzał na Martena, który uśmiechał
siÄ™ protekcjonalnie.
- Ma za sobą najlepsze lata - powiedział.
Matka chyba się skrzywiła; twarz Martena na moment pociemniała; jego dłoń ścisnęła
mocniej jej ramię, a potem matka spojrzała przez okno na gorące białe niebo i wszystko wróciło
do normy.
To szarada, pomyślał chłopiec. Gra. Kto tu z kim gra?
- Masz szramę na czole - powiedział wciąż uśmiechnięty Marten. - Zamierzasz być
wojownikiem jak twój ojciec, czy może jesteś po prostu zbyt wolny? Tym razem matka na
pewno się skrzywiła.
- Jedno i drugie - odparł chłopiec. Popatrzył Martenowi prosto w oczy i boleśnie się
uśmiechnął. Nawet tu, w salonie, było bardzo gorąco. Marten przestał nagle szczerzyć zęby.
- Możesz już iść na dach, chłopcze - powiedział. - Przypuszczam, że masz tam sprawę do
załatwienia.
Marten pomylił się jednak, nie docenił go. Do tej pory ich rozmowa prowadzona była
w atmosferze parodii i poufałości, w niskim języku. Teraz jednak chłopiec odezwał się
w Wysokiej Mowie.
- Moja matka jeszcze mnie nie odprawiła, sługo.
Twarz Martena skrzywiła się, jakby smagnął go harapem. Chłopiec usłyszał, jak matka
wymawia ze strachem i smutkiem jego imię. Mimo to nie przestał się uśmiechać i zrobił krok
w przód.
- Czy złożysz mi hołd, sługo? w imię mojego ojca, któremu służysz? Marten gapił się na
niego, nie wierząc własnym oczom.
- Odejdz - powiedział łagodnie. - Odejdz i zatrudnij czymś rękę.
Chłopiec wyszedł, uśmiechając się.
Gdy zamykał za sobą drzwi i skręcił z powrotem tam, skąd przyszedł, usłyszał szloch
matki. Szloch, który zwiastował czyjąś śmierć.
A potem usłyszał śmiech Martena.
Z uśmiechem na ustach, ruszył, by poddać się próbie.
Jamie rozmawiał akurat z przekupkami i widząc, że Roland przecina pole ćwiczeń,
podbiegł, żeby powtórzyć mu ostatnie plotki o rozlewie krwi i buntach na zachodzie.
Nie powiedział jednak ani słowa. Znali się od niemowlęcych lat; jako chłopcy często
tłukli się na pięści i tysiące razy przeczesywali mury, w obrębie których się urodzili.
Chłopiec szedł dalej, omiatając go niewidzącym wzrokiem i boleśnie się uśmiechając.
Zmierzał w stronę chaty Corta, w której spuszczone rolety strzegły wnętrza przed obłędnym
skwarem. Cort uciął sobie popołudniową drzemkę, by móc w maksymalnym stopniu delektować
siÄ™ wieczornÄ… wyprawÄ… do zagubionych w labiryncie podzamcza plugawych burdeli.
W nagłym błysku intuicji Jamie domyślił się, co się zaraz wydarzy. Ogarnięty lękiem
i ekstazą, wahał się, czy iść razem z Rolandem, czy pobiec po innych chłopców.
A potem coś wyrwało go z transu i ruszył w stronę zabudowań, wołając Cuthberta, Allena
i Thomasa, w upalnym powietrzu jego nawoływania brzmiały piskliwie i słabo. Wiedzieli...
wszyscy wiedzieli w podskórny sposób, w jaki wiedzą chłopcy, że Roland pierwszy z nich
spróbuje przekroczyć granicę. Teraz jednak było na to za wcześnie.
Jadowity uśmieszek na twarzy Rolanda wywarł na nim większe wrażenie aniżeli wszelkie
wieści o wojnach, buntach i czarach. To było coś ciekawszego niż słowa, które padały
z bezzębnych ust nad upstrzonymi przez muchy główkami sałaty.
Roland zbliżył się do domku swojego nauczyciela i kopnął w drzwi, które otworzyły się
i odbiły od bielonej wapnem ściany. Nigdy wcześniej tu nie był. Zobaczył przed sobą urządzoną
po spartańsku brązową chłodną kuchnię. Stół. Dwa proste krzesła. Dwie komody. Wyblakłe
linoleum, poznaczone czarnymi śladami biegnącymi od piwniczki do stołu i do kuchennego
blatu, nad którym wisiały noże.
Prywatne miejsce człowieka publicznego. Ostatnia przystań szalonego nocnego hulaki,
który pokochał surową miłością trzy pokolenia chłopców i wielu z nich pasował na
rewolwerowców.
- Cort!
Chłopiec kopnął stół, który przeleciał przez kuchnię i uderzył w blat. Wiszące na ścianie
noże posypały się na podłogę, migotliwe niczym bierki.
Z drugiej izby dobiegły odgłosy przeciągania się i senne chrząknięcie. Chłopiec nie
wszedł tam, wiedząc, że to podstęp... wiedząc, że Cort natychmiast się obudził i stoi teraz przy
drzwiach, łypiąc zdrowym okiem, gotów złamać kark nieostrożnemu intruzowi.
- Cort, chcę z tobą mówić, sługo! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl