[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nogami, zgiął go i starannie naciągnął cięciwę. Nałożył na nią strzałę, pozostałe wetknął
w ściółkę pod wiekowym drzewem, po czym usiadł na ziemi obok Eulalii.
Noc dłużyła się w nieskończoność. Szlachcianka kilkakrotnie starała się nawiązać rozmowę,
lecz Conan uciszał ją. Obydwoje wytężali słuch, aż dzwoniło im w uszach, ale słyszeli jedynie
sporadyczne potrzaskiwanie gałązek i beztroskie wołania nocnego ptactwa.
Aatwo było zwątpić w celowość czatowania na skraju drogi i przyglądania się, jak pełzną po
niej cienie węzlastych konarów. Conan żałował każdej straconej tutaj chwili. Dlaczego miałby
tkwić w bezruchu, skoro niebawem na kolejnym polu bitwy miało odbyć się jeszcze jedno
losowanie chwały i zguby?
W pewnej chwili poczuł delikatną pieszczotę na tylnej powierzchni uda, tam gdzie nie sięgała
kolczuga. Odwróciwszy się, ujrzał tuż obok siebie blady zarys twarzy Eulalii. Nie odrywał od
niej wzroku, gdy dziewczyna nachyliła się i złożyła ulotny pocałunek na jego ustach, ocierając
się o niego obnażonym udem.
W piersi Conana rozgorzała znajoma namiętność, którą już kiedyś wzbudziła w nim ta sama
twarz, to samo miękkie ciało. Powstrzymał ją jednak, jak gdyby ściągał wodze rozbuchanego
konia. Czuł, jak krew uderza mu do głowy, jak świat wokół niego zaczyna wirować. Eulalia
zachowywała się coraz śmielej, coraz namiętniej, wsuwając mu pieszczotliwie dłonie pod
zbrojÄ™.
Ich miłosne uniesienie przerwał dobiegający w oddali tętent końskich kopyt. Towarzyszyło mu
głębsze dudnienie. Przez chwilę łoskot niósł się względnie wyraznie, po czym nagle przycichł,
jak gdyby jezdzcy skręcili.
- Posłuchaj! - szepnął Conan, odsunął się raptownie od Eulalii i schwycił łuk. - Jest ich co
najmniej trzech!
W napięciu utkwił wzrok w miejscu, gdzie trakt wyłaniał się spomiędzy drzew. Eulalia
przykucnęła obok niego.
- Teraz cicho! - rzucił, rozpraszany jej westchnieniami. Po chwili chwycił dziewczynę za kark i
przygiął jej głowę do ziemi. - Masz zbyt bladą twarz! Nie podnoś głowy!
Jezdzcy byli coraz bliżej. Czuć było już drżenie ziemi pod koński- mi kopytami. Po chwili
wyłonili się spod osłony drzew; było ich czterech, w szarych, pozbawionych ozdób tunikach
tantuzjańskich żołnierzy.
- Nie ma z nimi Ivora; eskorta byłaby liczniejsza. - Conan na- piął cięciwę, gdy żołnierze parami
przejeżdżali obok nich, lecz wycelował łuk dopiero wówczas, gdy w polu widzenia pojawiła się
ciemna bryła. - Tak jak myślałem - stwierdził.
Po trakcie toczył się ciągnięty przez dwa siwe konie wóz Agohotha. Czarna jak heban
plandeka zwisała nisko z przodu i łopotała po bokach. Conan był niemal pewny, że dostrzegł
znajome orle oblicze i ściskające wodze białe dłonie o długich palcach, lecz po chwili poła
plandeki odchyliła się, zasłaniając mu widok.
Gdy upiorny pojazd podjechał bliżej, Cymmerianin wymierzył w miejsce, gdzie powinien
znajdować się woznica. W chwili, gdy wóz przejeżdżał na wprost niego, wypuścił strzałę,
śledząc jej lot ku czarnemu płótnu.
Pojazd nawet nie zwolnił. Conan zrezygnował z wypuszczenia kolejnej strzały. Przez chwilę
wsłuchiwał się w łoskot kół oddalającego się wozu, mijany przez czterech żołnierzy straży
tylnej. Na trakcie znów zapanował spokój.
- Trafiłeś? - zapytała z napięciem Eulalia, położywszy barbarzyńcy dłoń na ramieniu.
- Tak... tak sądzę. - Conan zmarszczył niepewnie brwi. - Pewnie przebiła na wylot plandekę i
nikt jej nawet nie zauważył. A może po trzykroć przeklęty woznica siedzi martwy z wodzami w
rękach?
- Oby tak było! - Eulalia spojrzała nerwowo w stronę, gdzie zniknął złowieszczy orszak.
- W każdym razie wiemy, że Ivor wysłał czarnoksiężnika z miasta. Dzięki naszemu podstępowi
zyskaliśmy trochę czasu. - Uniósł ku sobie znękaną, wystraszoną twarz dziewczyny i wycisnął
pocałunek na jej czole. - Idziemy! Musimy bezzwłocznie ruszać dalej!
XXIII
WALKI W MIEZCIE
Klarowne światło wznoszącego się słońca padało na trakt do Tantuzjum. Gdy niebo na
wschodzie zmieniło barwę z bladozłotego na jasnobłękitną, jezdzcy dojrzeli na widnokręgu
gród. Miasto znikało z pola widzenia i wyłaniało się ponownie za każdym zakrętem
i wzniesieniem. Stopniowo rozrosło się z niewyraznej sylwetki, przetykanej jasnymi punktami
strażniczych ognisk, w rozległy labirynt dachów i murów-wiekowe gniazdo ludzkich nadziei i
niedoli, gotowe na niesioną przez los jeszcze jedną próbę.
Bez trudu można było zauważyć, że dzisiejszy ranek w Tantuzjum nie należał do spokojnych.
Zza bladych murów miejskich wznosiły się białe pióropusze dymu, rojowiska
przypominających mrówki figurek krzątały się na stokach przed bramami. Mimo tętentu
końskich kopyt, coraz wyrazniej słychać było zgiełk okrzyków z mnóstwa gardzieli.
Jadący na czele kolumny Conan i Eulalia minęli wreszcie opieszałych najemników i obiboków,
zrekrutowanych do oblężniczych oddziałów. Większość z nich stanowili chłopi i pasterze,
uzbrojeni w sierpy i siekiery. Ciągle nowe ich grupy docierały polnymi drogami pod miejskie
mury. Eulalia pozdrawiała radośnie z końskiego siodła każdego napotkanego buntownika, lecz
towarzyszący jej Cymmerianin zachowywał milczenie. Był tak pochłonięty perspektywą
czekającej go walki, że ograniczył się do powitania zdawkowym skinieniem głowy znajomych
najemników, jadących za kolumną taborów.
- Na Croma, dlaczego drabiny zostały na końcu? - zawołał, dojechawszy do naprędce
skleconej machiny oblężniczej z pasowanych na krzyż desek zamontowanej na płaskiej
platformie. - Dojedzcie z nimi jak najszybciej pod mury! - zaczął strofować jadącego obok
wozu kwatermistrza. - Wszyscy mają wam ustępować z drogi! Jeżeli ktoś nie będzie chciał
ustąpić, powołajcie się na mój rozkaz!
Wkrótce końskie kopyta zadudniły po tarasach dawnego obozu. Ziemia na trakcie była
opalona i zryta wskutek płomienistej mgły Agohotha. Z szczodrze użyznionej popiołami
i krwią najemników gleby wyrastały blade zdzbła trawy. Na najniższym tarasie uwiązano już
mnóstwo koni; doglądali ich ranni i starzy wojownicy. Na kolejnym formowały się linie
najemników i kotyjskich buntowników, czekając na rozkaz ataku na Tantuzjum.
Pavlo i kilku jego towarzyszy przywitało Conana głośnymi okrzykami, lecz w zachowaniu
reszty najemnych wojsk trudno było dopatrzyć się entuzjazmu. Cymmerianin zsiadł z konia i
przekazał go podwładnemu. Odwrócił się ku Eulalii, lecz kochanek dziewczyny, Randalf, zakuty
w wyśmienitą, szlachecką zbroję zdjął ją już z siodła i obejmował w namiętnym uścisku. Na
widok czułej sceny barbarzyńca ruszył spiesznie w górę stoku.
Na najwyższym tarasie, wśród rannych, tuż poza zasięgiem strzał z miejskich murów
przegrupowywały się oddziały, składające się niemal wyłącznie z najemników. %7łołnierze
z zaprawionych w bojach kompanii stanowili czołówkę ataku. Conan podszedł do grupy
oficerów i odciągnął Zenona na bok.
- Jaki jest przebieg walk? Liczyłem, że dotrę tu wcześniej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tematy
- Home
- Ranstrom Gail Obcy m晜źczyzna
- Ann Rule End of the Dream
- Roberts Nora Komu zaufać‡
- Helga Kuhn Poradnik Pani Domu
- Roberts Nora Nocne fajerwerki
- Gordon R. Dickson Smok i Jerzy 3 Smok na granicy
- Asaro, Catherine The Charmed Sphere
- ZamoÂść plan
- Matthews_Jessica_ _Jestes_zbyt_blisko
- Goethe Wolfgang Cierpienia mśÂ‚odego Wertera
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- patryk-enha.pev.pl