[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ujrzawszy, że zaraz będzie wyprzedzony, ze złością zapytał:
- Gdzie siÄ™ tu pakujesz?
- A co, nie w tę stronę? - udał głupka Baran, jeszcze miał cierpliwość. - Zresztą, byle w
górę... - wypiął pierś do przodu. - Tylko się wypróbować, pokonać swą słabość... - oznajmił
nieśmiało.
Anglik zamilkł jak zamurowany, za to drugi z kolei, z gębą wysmarowaną białą pastą
do tenisówek, dla ochrony przed promieniowaniem ultrafioletowym, poradził głuchym gło-
sem:
- Lepiej spylaj na dół! My mamy rezerwację do końca sezonu!
- A ja nie mam! - radośnie odparł Baran - nie mam tez okularów, ciepłych kalesonów,
pastylek na kaszel i na przeczyszczenie, butów wysokościowych i butli tlenowej! Ciao! -
kiwnął dłonią. - Spotkamy się jak będę schodził juz ze szczytu! - odwrócił się i wywijając jak
laseczką czekanem, ruszył w poprzek straszliwego skłonu, który kilometrową pochylnią
lodową sprowadzał na dno Kotła Zachodniego.
Nim zrobił trzy kroki, alpiniści jednym ożywieni duchem, jedną myślą, jakby ona prze-
biegała z szybkością prądu wzdłuż liny, rzucili się biegiem po śladach, by odciąć mu drogę.
W spokojnym powietrzu rozlegały się świszczące oddechy, w ciężkim truchcie zadzwoniły
raki. Po dwudziestu krokach wysiłek okazał się zbyt duży, poczęli już zwalniać, potykać się,
choć jeszcze ich pchało wzburzenie, jeszcze podbiegali, a w ich zamglonych oczach ćmiła się
postać Barana, lekko biegnącego obok, z czekanem nad głową. Gdy oni wypluwali już płuca,
on donośnie jodłował.
Skończyło się na tym, że jeden za drugim padał na kolana, kładli się na brzuchy, czoła-
mi na lodzie, rzężąc, chrypiąc i dysząc. Baran też się zatrzymał, zaczekał, aż ich wysadzone
oczy powrócą w orbity, a języki wywalone na brody znowu się schowają. Z niezakłóconym
oddechem cały czas podśpiewywał  Begin The Beguine , potem w stronę człowieka, który
nie mogąc się ruszyć tylko przyszpilał go wzrokiem, zawył pełną piersią:  Volareee...
ahahaha... , zaś na zakończenie, Niemcowi, gdy ten spojrzał niebacznie w jego stronę:  You'
re the Boogie Woogie King! Wreszcie, gdy się upewnił, że wszyscy wrócili do życia i zdolni
są zrozumieć co mówi, wstąpił na sznureczek śladów prowadzących ku górze i wzniósł dłoń
w pożegnalnym ruchu.
- Teraz popatrzcie jak się chodzi po górach. Zaraz będę na przełęczy, a jutro na szczy-
cie. Ktoś chce coś powiedzieć?
Szwajcar nie wytrzymał:
- To są nasze stopnie! Nie ty je wykułeś!
- I nasze obozy! -zawtórował mu drugi - Nie waż się zbliżać do naszych namiotów!
- To mi przypomniało... - rzekł Baran swym niewinnym tonem - że właściwie nie macie
już tam po co włazić. Tutaj, w tym plecaku - obrócił się bokiem by lepiej widzieli - niosę
radiostację wojskową, dwadzieścia pięć kilo, dla mnie to fasola! I wiecie co zrobię? Podłożę
wam świnię! Jak tylko wejdziecie na czubek, ja nadam wiadomość dla agencji światowych,
ale tylko o sobie! Mam umowę z Reuterem... O tym, że sam wszedłem od samego dołu, bez
obozów, z noclegiem na śniegu, w dwa dni i bez tlenu, niosąc wszystko na plecach. Nadam
też, że spotkałem wycieczkę emerytów, to o was, i żeście zawadzali w drodze. Odtąd będzie-
cie tacy pomniejszeni - pokazał palcami - i zawsze będą was widzieć przez moją osobę, jak
się widzi przez mrożoną szybę, niewyraznych, małych. Myśleć o was będzie można tylko z
pobłażaniem, resztę wiecie sami!
Ruszył, a w tej samej chwili, Anglik, stojący tuz za nim, syknąwszy:
- Miara się przebrała  i   Long Live the Queen! - odwinął się, wziął zamach czeka-
nem i jego cienkie ostrze chciał wbić w plecak Barana, tam, gdzie pod cienką tkaniną rysował
się prostokątny kształt skrzynki radiowej.
Baran złowił ruch kątem oka. Będąc sobą dawnym nie zdołałby uciec, lecz teraz, podda-
ny przemianie, ze zmysłami wyostrzonymi jak u leśnych zwierząt, z łatwością uskoczył.
Anglik, trafiwszy powietrze, runął w dół na głowę, grzmotnął w lód jak worek i począł
koziołkować. Naprężywszy linę porwał za sobą następnego, ten wyleciał jak z procy i choć
próbował ryć skorupę czekanem, jechał za Anglikiem. Szarpnął trzeciego z kolei, czwarty się
też nie utrzymał, bo wbicie czekana w lód było niemożliwe. Gdy piąty wylatywał w powie-
trze, Baran znalazł się przy nim, z siłą młota parowego wraził czekan w zmarzlinę po samą
rękojeść i przerzucił linę. Wówczas, ostatni z zespołu, Szwajcar nakryty narodową flagą,
przyciągnięty do drzewca nylonową żyłą, powstrzymał upadek całego zespołu.
Leżeli bezwładnie, gramoląc się i dysząc. Baran czekał aż się podniosą, ale sił nie mieli.
Anglik, przywalony plecakiem, wisiał głową na dół. Inni grzebali konwulsyjnie nogami,
próbując zaczepić lód zębami raków. Widząc, że bez niego nie wstaną, począł im wykuwać
stopnie, brał kolejno pod pachy, podnosił jak dzieci i stawiał na nogi.
- Może cię wysadzić? - spytał tego z bielidłem na twarzy - Pipi?
- Aatwo się naśmiewać... - rozmazał się wspinacz - Lepszy jesteś od nas i to cała sztuka.
- Tutaj cię złapałem! - Baran, wskazującym palcem, dotknął jego nosa obłażącego ze
skóry - O tę lepszość chodzi! Tutaj mi mówisz, że być lepszym to żadna zasługa, ale tam, w
dole, dobrze to sprzedajesz! Zamiast mnie, powiedz to tym na nizinach! Tym czytaczom
gazet! Tam swoją lepszością zapędzasz ich w fotel... Biały świat nadludzi! Pokazujecie się im
na ekranach i nic nie mówicie, że co drugi z nich może dokładnie to samo - niech drętwieją, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl