[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gli się pomylić, że dali się zwieść pozorom. Nie przestaje wierzyć w możliwość nagłego
powrotu, a nawet, w pewnym sensie, spodziewa się go. Tysiące matek żołnierzy i ma-
rynarzy ulegało temu przejmującemu złudzeniu. Pani Durrien, może bardziej niż inne,
miała prawo żywić nadzieję. Po dwudziestu latach ciągle jeszcze, jak pierwszego dnia,
miała przed oczyma całą tę tragiczną scenę. Widziała  Cynthię zalewaną masami wody,
bliską pójścia na dno przy każdej uderzającej w nią fali. Widziała siebie, jak własny-
mi rękoma przywiązuje swe maleństwo do wielkiego koła ratunkowego, podczas gdy
wszyscy pasażerowie i marynarze rzucają się w popłochu do przepełnionych szalup...
Zostawiona z tyłu błaga, zaklina, by zabrano chociaż dziecko... Jakiś człowiek wyjmu-
je z jej rąk drogi ciężar... Ją wrzucają do łodzi... A zaraz potem uderzenie fali, spadająca
na nią trąba wodna i ten przerażający widok koła przesuwającego się na grzbiecie fali
po kadłubie parowca, burzy wdzierającej się w muśliny kołyski i unoszącej, wśród bry-
zgów fal, swą lekką jak piórko zdobycz! I krzyk, rozdzierający krzyk wśród tylu innych
krzyków... Szamotanina... Zanurzenie w noc i... nicość!... Potem przebudzenie, bezden-
na rozpacz, noce gorączki i majaków... Potem nieustający ból. długie, bezskuteczne po-
152
szukiwania i poczucie bezsilności  narastające, pogłębiające się, wszechogarniające!...
O, tak, to wszystko żyło nadal w pamięci tej biednej kobiety, czy też raczej cios był tak
silny, że trwale okaleczył całą jej istotę. Minęło prawie ćwierć wieku od tamtych wyda-
rzeń, a pani Durrien opłakiwała swe dziecko tak samo jak pierwszego dnia! Matczyne
serce zamknęło się w swej żałobie i trawiło życie na rozpamiętywaniu jednego wspo-
mnienia.
Wyobraznia podsuwała jej czasami obraz syna przechodzącego kolejno przez wszyst-
kie etapy życia: dzieciństwo, wiek młodzieńczy, wiek męski... Wyobrażała sobie, jak by
się zmieniał z roku na rok, jak wyglądałby lub wygląda teraz, bo przecież trwała w nie-
zachwianej wierze w możliwość jego powrotu. Nic nie przemogło jej niezrozumiałej na-
dziei  ani próżne zabiegi, ani bezskuteczne poszukiwania, ani mijający czas.
I właśnie dlatego czekała tego wieczoru na ojca z niezłomną wolą wyjaśnienia wszel-
kich podejrzeń.
Wreszcie otworzyły się drzwi i do salonu wszedł Durrien w towarzystwie młodego
człowieka, którego przedstawił tymi słowy:
 Córko, oto pan Erik Hersebom, o którym ci tyle opowiadałem! Właśnie przybył
do Paryża na dekorację wielkim honorowym medalem Towarzystwa Geograficznego
i uczynił mi zaszczyt przyjmując naszą gościnę!
Po drodze umówili się, że Erik dopiero pózniej, mimochodem, wspomni o dziecku
znalezionym w Noro i że spróbują stopniowo doprowadzić do wyznania, kim jest na-
prawdę. Lecz kiedy stanął przed matką, zabrakło mu sił do odegrania tej roli. Pobladł
śmiertelnie i skłonił się głęboko, nie mogąc wykrztusić słowa.
Tymczasem ona podniosła się z fotela i spoglądała na niego dobrotliwie. Nagle jej
oczy rozszerzyły się, wargi drgnęły, ręka wyciągnęła się ku niemu.
 Mój syn... Pan jest moim synem!  wykrzyknęła.
A postąpiwszy krok ku Erikowi, rzekła:
 Tak... Jesteś moim dzieckiem! Twój ojciec żyje w każdym z twoich rysów!
I kiedy Erik, tonąc we łzach, przypadł do kolan swej matki, biedna kobieta, biorąc
jego głowę w swe dłonie, zemdlała z radości i szczęścia, składając pocałunek na jego
czole.
XXII. W Val-Feray
Miesiąc pózniej rodzinna uroczystość zgromadziła w Val-Feray, o pół mili od Brestu,
całą przybraną rodzinę Erika oraz jego matkę i dziadka. Wiedziona delikatnością, pani
Durrien chciała włączyć do swej głębokiej, nie dającej się wyrazić radości istoty proste
i dobre, które uratowały jej syna. Zaprosiła tedy do Val-Feray wszystkich: panią Katri-
nę i Vandę, Herseboma i Ottona, a także Schwaryencronę z Kajsą, mecenasa Bredejor-
da i mistrza Malariusa.
W Paryżu jej norwescy goście czuliby się zapewne o wiele bardziej obco niż tu,
wśród surowej bretońskiej przyrody, o dwa kroki od posępnego armorykańskiego mo-
rza. Tu mogli urządzać długie przechadzki po lesie, opowiadać o sobie, łączyć fragmen-
ty historii, która wciąż jeszcze była niejasna. Stopniowo nabierały znaczenia nie wyja-
śnione dotąd fakty. Z porównywania okoliczności, z rozmów i dyskusji wyłaniał się co-
raz klarowniejszy obraz całej sprawy.
Po pierwsze, kim był Tudor Brown? Dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, by Pa-
trick O Donoghan nie naprowadził na ślad rodziny Erika? Jedno wypowiedziane przez
nieszczęsnego Irlandczyka słowo  nazwisko Jones, pod jakim go znał  tłumaczyło
wszystko. Otóż Noah Jones był wspólnikiem ojca Erika przy eksploatacji złoża ropy naf-
towej, odkrytego przez młodego inżyniera w Pensylwanii. Fakt ten rzucał ponure świa-
tło na tajemnicze dotąd wydarzenia. Podejrzane zatonięcie  Cynthii , upadek dziecka
do morza, a kto wie, może i śmierć ojca Erika  wszystko to, niestety, miało swe zró-
dło w umowie spółki. Pan Durrien odnalazł ją w swych papierach i naświetlił krótkim
komentarzem.
 Na kilka miesięcy przed swoim ślubem  tłumaczył przyjaciołom Erika  mój
zięć odkryÅ‚ niedaleko Harrisburga zÅ‚oże ropy na5àowej. Nie miaÅ‚ jednak wystarczajÄ…ce-
go kapitału, żeby wejść w jego posiadanie, i wyglądało na to, ze utraci wszelkie płyną-
ce stąd korzyści. Przypadek sprawił, że poznał tego Noaha Jonesa, który podawał się za
sprzedawcę wołów z Dzikiego Zachodu, lecz jak się pózniej dowiedzieliśmy, był w rze-
czywistości handlarzem niewolników z Południowej Karoliny. Indywiduum to zobo-
154
wiązało się do wpłacenia sumy umożliwiającej zakup i eksploatację złoża o nazwie
,,Vandalia . W zamian za swój wkład udało mu się nakłonić Georges a do podpisania
umowy przynoszącej korzyść wyłącznie jednej stronie. Nie znałem treści tej umowy
w chwili ślubu mej córki, a i Georges najprawdopodobniej w ogóle już o niej nie myślał.
Nikt nie był mniej biegły w tej materii niż on. Wszechstronnie uzdolniony, nieprzecięt-
ny matematyk, chemik, mechanik, nie znał się absolutnie na interesach i już dwukrotnie
przypłacił to fortuną. Nie ma wątpliwości, że i w stosunku do Noaha Jonesa zachował
się ze swą zwykłą niefrasobliwością. Prawdopodobnie z zamkniętymi oczami podpisał
podsuniętą mu umowę. A oto jej główne punkty, wyłuskane i przetłumaczone z anglo-
saskich frazesów:
Art. 3. yródło  Vandalia pozostanie niepodzielną własnością odkrywcy  George-
s a Durriena, i komendytariusza  Noaha Jonesa.
Art. 4. Noah Jones będzie zarządzał całą gotówką włożoną w eksploatację zródła. Bę-
dzie sprzedawać produkty, inkasował wpływy, pokrywał wydatki, z obowiązkiem co-
rocznego zdawania sprawy swemu wspólnikowi i dzielenia czystego zysku z rzeczonym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl