[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Spojrzałem. Pałac Konopackich stał po prawej stronie ulicy. Miał zabite dyktą okna.
Oblazłe tynki straszyły z daleka, ale proporcje budynku nie zmieniły się.
- Co za ruina - zauważyłem. - I nawet nie jest wpisany do rejestru zabytków...
Zaparkowałem przy chodniku i wysiedliśmy. Drzwi prowadzące na klatkę schodową
były zabite na głucho, ale te od drugiego końca wyglądały na używane od czasu do czasu.
Załomotałem w nie. Po chwili otworzył mi stróż, pijany jak bela i wściekły.
- Ministerstwo Kultury i Sztuki - huknÄ…Å‚em. - Inspekcja budynku.
Wytrzezwiał momentalnie.
- Ale tu nic nie ma - wymamrotał.
Weszliśmy. Dawny układ pomieszczeń uległ całkowitemu zaburzeniu. Od razu było
widać, że ścianki działowe postawiono dość przypadkowo. Sądząc po resztkach mebli, ta
część budynku mieściła jeszcze niedawno przedszkole.
- Potrzebujemy klucza do piwnic - poinformowałem stróża.
Przyniósł potulnie. Zeszliśmy po trzeszczących drewnianych schodkach. Piwnice pod
dawnym pałacem były wysokie, przesklepione, stropy zwycięsko oparły się działaniu czasu.
- Piwnica pod schodami - mruknąłem oglądając uważnie ściany. Wszędzie jednolity,
gruby mur ze starych cegieł, które zaprawa związała na kamień. Nigdzie żadnego śladu
zamurowanych wejść...
- Wiesz, co mi się wydaje? - Michaił oglądał strop w świetle latarki. - To nie ta część
piwnic. Zobacz, że sufit jest wyraznie przebity. Gdy pałac parcelowano, może po wojnie, na
przedszkole i prywatne mieszkania, chyba wykuto tÄ™ dziurÄ™...
- Chyba masz racjÄ™.
Ruszyliśmy przez zagracone lochy. Drogę przegrodził nam niebawem mur,
wzniesiony z byle jak połączonych cegieł.
Wróciłem na górę i zażądałem klucza od drugiego wejścia. Stróż niestety nie posiadał
takiego; wedle jego słów miał pilnować tylko tej połowy, mieszczącej dawne przedszkole.
- To co robimy? - zapytał zafrasowany Michaił.
Podałem mu łom.
- Pokaż, ile masz krzepy - zaproponowałem.
Zaczął spokojnie kuć w spojenie między cegłami. Szybko wybił dziurę do sąsiednich
piwnic. Ruszyliśmy naprzód. Stare meble z płyty pazdzierzowej stoczone przez wilgoć i
robactwo. Resztki jakichś metalowych ławek, połamane przepierzenia, gruz, resztki węgla...
Okienka częściowo zabite deskami, częściowo zamurowane... Jakieś rury, sądząc po upiornej
woni, kanalizacyjne.
- Klatka schodowa - wskazał dłonią koniec drewnianych schodów, które wyglądały na
przedwojenne. Zawijały się ładną spiralą... A więc gdzieś tutaj...
Rozejrzałem się wokoło. Mur od strony ulicy Strzeleckiej był solidny. Ale ten od
podwórza wyglądał inaczej. Jak gdyby odcięto cały kawałek pomieszczenia.
- Sądzisz, że to tu? - spytałem Michaiła.
Popatrzył uważnie.
- Inny układ cegieł - odpowiedział. - Nie ma śladów przewiązania. To ściana na jedną
cegłę...
Postukał łomem. Faktycznie, pogłos był głuchy.
- Wal - rozkazałem.
Zaprawa była solidna. Dobre, przedwojenne wapno, stwardniałe na kamień. Walił i
walił, wreszcie poszedł po rozum do głowy i zaczął rozbijać cegłę. Poddała się szybciej niż
spojenie. Po kilku minutach wykruszył się otwór.
Ująłem w dłoń latarkę i poświeciłem do środka. W wilgotnej piwnicy, mierzącej co
najmniej trzy na dziesięć metrów, spoczywały jakieś sprzęty.
- Bingo - mruknÄ…Å‚em.
Michaił poszerzał dziurę, aż wreszcie mogliśmy przez wąski otwór wkroczyć do
środka. Pod ścianą leżał stos rzezbionych belek. Kiedyś pokrywała je pozłota, obecnie
świeciły zieloną barwą całkowicie utlenionego tombaku. Drewno po latach leżenia w piwnicy
rozsypało się na pył. %7ładne zabiegi konserwacyjne nie mogły go już uratować.
- Resztki zdemontowanego ikonostasu - powiedział w zadumie Michaił. - Tak to
przynajmniej wyglÄ…da...
- Właśnie - kiwnąłem głową. - Ale nie widzę nigdzie ikon...
Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu. W kącie stała skrzynia, obok, głęboko odciśnięte
w glinianej polepie, widniały ślady innych. Podniosłem wieko. Na dnie spoczywała jakaś bura
szmata, ale gdy padło na nią światło latarki, coś zalśniło. Stary cerkiewny sztandar, haftowany
srebrną i złotą nicią. Materiał rozłożył się prawie całkowicie, tylko hafty z jedwabnych i
metalowych nici spajały go. Wydobyliśmy ostrożnie zabytek, który rozłaził się w palcach i
zapakowaliśmy do torby. W skrzyni leżał jeszcze świecznik. W pomieszczeniu nie było śladu
ikon.
- Jeśli kiedyś tu były, spoczywały w tych skrzyniach. Ktoś dobrał się do skrytki -
pokazał dziurę w suficie. - Wymierzył piwnice, stwierdził, że jest tu ukryte pomieszczenie i
przebił się ze swojego mieszkania.
- Chyba masz rację - westchnąłem. - Trzeba skoczyć na górę, sprawdzić numer
mieszkania, ustalić mieszkańca, potem gościa odnalezć i przyskrzynić. Te ślady murowania
nie sÄ… takie stare...
Kiwnęli głowami. Popatrzyłem na zegarek. Prawie osiemnasta. Dziś już nic nie
zdziałamy.
- Jedzmy do mnie - zaproponowałem.
Z ulgą opuściliśmy duszne i mroczne lochy. Godzinę pózniej byliśmy na Ursynowie.
Ułożyłem sztandar w odpowiedniej kuwecie i ostrożnie przepłukałem go wodą. Kurz i brud
powoli się rozpuszczały, odsłaniając pierwotną czerwoną barwę tkaniny. Polałem go
spirytusem technicznym, starając się starannie wypłukać miejsce, gdzie atłas pokrył się
pleśnią. Metalowe nici pociemniały, ale odpowiednie roztwory czyszczące srebro, oparte na
amoniaku, pozwoliły przywrócić im blask. Michaił delikatnie rozprostował wszystkie
załamania. Pomiędzy nitkami osnowy tkwiły larwy jakichś owadów. Te także należało
delikatnie usunąć. Wreszcie przywróciliśmy zabytkowi jaki taki wygląd. Ostrożnie
przenieśliśmy go na płachtę grubego płótna i nakryliśmy drugą od wierzchu. Dzięki temu
wysychając nie pomarszczy się. Spirytus zabije larwy owadów i zarodniki pleśni.
- Zabiegi dorazne wykonane - mruknąłem - Fachową konserwację trzeba zostawić
specjalistom.
- Co z tym zrobimy? - zapytał mój przyjaciel.
- W cerkwi pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny jest organizowane muzeum
prawosławnej sztuki sakralnej - odparłem. - Sadzę, że godnie zaopiekują się tą chorągwią...
- No cóż, nie był to więc stracony dzień - powiedział - ale niepokoi mnie, że nie
wiemy, co porabia Batura...
- To prawda - westchnąłem. - Nie mamy też nowych wiadomości od szefa. A to
oznacza, że prawdopodobnie nic ciekawego jeszcze nie znalazł...
***
Uruchomiłem magnetofon sprzężony z nadajnikiem. Byłem pewien, że i dziś Jerzy nie
pojawił się w swojej melinie przy Stalowej, toteż zdziwiłem się niepomiernie, słysząc jego
głos na taśmie.
- O dwudziestej u wylotu Namysłowskiej - powiedział po niemiecku. - Wez ze sobą
dziewczynę, o łopaty już ja się zatroszczę...
- Jesteś pewien, że to w tym miejscu?
-  Pod krzyżem zarazy - to chyba dość jasna wskazówka - obraził się Batura.
- W porządku - mruknął Stadelmann. - Choć ja bym wolał za dnia...
- Jeszcze nas kto nakryje - parsknął mój przeciwnik. - Nocą będziemy mieli spokój...
Chwilę jeszcze rozmawiali, ale na tyle przyciszonymi głosami, że nie wyłapałem z
tego nic sensownego. Spojrzałem na zegarek. Za piętnaście ósma... Zbiegłem po schodach na
dół. Po chwili jechałem już Rosynantem w stronę Pragi. Ursynów leży niestety daleko na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl