[ Pobierz całość w formacie PDF ]

krajach, które zobaczymy, o wszystkim, z wyjątkiem jednej tylko rzeczy... Nigdy nie poru-
szaliśmy sprawy, która już raz o mało nie doprowadziła do wybuchu między mną a Piotrem, a
mianowicie: do kogo z nas Marta ma w przyszłości należeć. Dziwna, ale zdaje mi się, że w
owym czasie istotnie nawet nie myśleliśmy o tym. Przynajmniej ja nie myślałem. Wszak dzi-
siaj, po latach, gdy wszystko od dawna jest już rozstrzygnięte i dokonane, mogę się przyznać
sam przed sobą... Kochałem tę kobietę, kochałem ją nawet więcej, nizli to zdolny jestem dziś
wyrazić, ale miłość to była jakaś dziwna...
Kiedym patrzył na nią, na twarz jej delikatną i zeszczuplałą, z której nie schodził nigdy
pół smutny, pół marzący uśmiech, na dłonie jej drobne i blade, ciągle robotą jakąś zajęte, wy-
dawała mi się tak niepodobną do tej Marty, znanej kiedyś, pięknej, namiętnej, pewnej siebie,
a czasem wzgardliwej, i czułem równocześnie, jak mi wzbierało w piersi jakieś morze bez-
brzeżnej czułości dla tej tak dobrej, a tak biednej istoty. Miałem ochotę przesuwać z wolna a
lekko rękę po jej włosach i mówić jej, że gotów jestem zrobić wszystko, co leży w mej mocy,
wyrzec się wszystkiego, czego bym mógł żądać, aby tylko ona choć trochę była przez to
szczęśliwsza - z wdzięczności jedynie za to, że ją mogę widzieć.
Na Ziemi śmiano by się z takiej miłości; ja, gdy dzisiaj o tym myślę, jestem tylko smut-
ny, bo widzę, żem nic dla niej nie zdołał uczynić, choć zrobiłem największe, na jakie mnie
stać było, poświęcenie.
A wszakże, jeśli żyję, jej to jedynie mam do zawdzięczenia. Gdym wówczas na przełęczy
pod Barrowem zapadł w gorączkę, jej tylko starania przywróciły mi zdrowie i dzisiaj myśl o
niej utrzymuje mnie przy życiu. Myśl to bolesna, ale tam na biegunie była jeszcze ode mnie
daleka, nie przeczuwałem nawet jeszcze, jak się wszystko ułoży, i dlatego mówię, był to naj-
szczęśliwszy okres mego życia na Księżycu. Martę miałem wciąż przy sobie. Póki byłem cho-
ry, czuwała nade mną; gdym już wyzdrowiał, odbywaliśmy razem wycieczki po dolinie, szu-
kając ślimaków na obiad albo zbierając wonne zioła, którymi ona potem stroiła wnętrze na-
miotu.
Kiedy siły odzyskałem już w zupełności, wspinałem się z Piotrem na góry, aby zobaczyć
słońce i ogromny, blady krąg Ziemi na nieboskłonie, aby spojrzeć ciekawym okiem na kraje
nieznane i tajemnicze, nigdy wzrokiem ludzkim nie dosiężone, w które mieliśmy się zapuścić.
Marta pozostawała wtedy w namiocie; był to czas, kiedy trud mógł jej już zaszkodzić.
Podczas jednej z takich wycieczek Piotr pokazał mi z góry drogę, którędy przybyliśmy na
tę dolinę, i opowiadał o niesłychanych trudach, z jakimi musiał walczyć w górzystym kraju
wśród nieprzeniknionej nocy, mając mnie chorego i Martę, wciąż jeszcze obezwładnioną bó-
lem po stracie Tomasza.
- Wszystko musiałem sam jeden robić - mówił do mnie - i były chwile, kiedy mnie już
rozpacz ogarniała. Parę razy straciłem drogę w skałach, kiedy indziej znowu musiałem wóz
cofać, zapuściwszy się w wąwozy bez wyjścia. Myślałem, że już nie wydostaniemy się z ży-
ciem. W tych chwilach zwątpienia otuchą napełniał mnie widok barometru, który wznosił się
ciągle. Ale pewna nadzieja zaświtała we mnie dopiero, gdyśmy się dostali na równinę za
Gioją. Astronomowie ziemscy, chrzcząc ową górę tym mianem, nie przeczuwali nawet, że
będzie ono miało dla nas znaczenie dosłowne - że po trudach i cierpieniach niewypowiedzia-
nych tutaj zaświta nam wreszcie radość.
Noc się już rozjaśniła. Byliśmy tak blisko bieguna, że rozprószone w dość gęstej atmosfe-
rze światło słońca, niegłęboko pod horyzontem schowanego, tworzyło rodzaj szarego zmierz-
29
chu, dozwalającego rozróżniać przedmioty. Tam też odważyłem się po raz pierwszy wyjść z
wozu bez powietrzochronu. W pierwszej chwili doznałem zawrotu głowy; atmosfera była
jeszcze rzadka i trzeba było silnie robić piersiami, ale można było oddychać. Nigdy nie za-
pomnę radosnego uczucia, jakie mnie przejęło, gdym zaczerpnął nareszcie księżycowego po-
wietrza.
Potem opowiadał mi, jakie olbrzymie trudy ponosił przy przebyciu ostatniego pasma gór,
dzielącego równinę pod Gioją od Kraju Biegunowego. Na pomoc Marty nie mógł liczyć,
zwłaszcza że ja, zawieszony wciąż między życiem a śmiercią, wymagałem jej nieustannej
opieki, musiał zatem sam w słabym obrzasku prowadzić wóz po bystrym zboczu, zasypanym
zwietrzałymi kamieniami.
W ośmdziesiąt parę godzin po północy stanął na przełęczy. Stamtąd rozpościerał się już
widok na Kraj Biegunowy.
- Zdawało mi się - mówił - że zobaczyłem ziemię obiecaną; przed wzrokiem moim,
przywykłym już do widoku dzikich skał i pustyń, leżała ta ogromna, zielona równina. Radość
zaparła mi oddech w piersi, w oczach uczułem łzy. Więc przez łzy patrzyłem na mroczne łąki
i na słońce czerwone, widoczne z góry nad nami, choć daleko jeszcze było do pory, o której
wzejść by powinno na tym południku.
Gdy to mówił, mimo woli obejrzeliśmy się obaj za słońcem. Leżało na widnokręgu w
stronie świata, która dotąd była dla nas północą, a odtąd stać się miała południem. Na półkuli
Księżyca odwróconej od Ziemi był dzień.
Wtenczas po raz pierwszy ogarnęła mną nieprzemożona żądza poznania tych krajów ta-
jemniczych, nad którymi właśnie słońce stało. Schodząc z góry, już tylko o tym myślałem, a [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl