[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Drugi przynosił w ramionach wiechcie dojrzałego zboża i
wtykał je kłosami w wirujące szprychy tylnego koła. Na
płachtę jak gęsty deszcz sypało się ziarno.
Profesor powtarzał uparcie: bzdura. Rower to rower.
Rozdział 4
Nie rozpoznałam sylwety miasta. Wtedy było inne. A
może nie zdarzyło mi się spojrzeć na nie z okien pociągu i
jego dawnej sylwety po prostu w mojej pamięci nie było. W
każdym razie te wieżowce gęsto oblepiające centrum należały
już do innej, pózniejszej epoki. Do epoki, która minęła,
podczas gdy ja byłam gdzie indziej. Wielki boom budowlany
rozpoczął się tu pewnie, jak w całym kraju, w latach
siedemdziesiątych. Kupiłam plan miasta i zasiadłszy w
dworcowym barze, zabrałam się do jego studiowania.
Ulica Ogrodowa. Nazwa ulicy, Å‚adna i politycznie
obojętna, przetrwała kolejne burze, odwilże i przewroty.
Samej zaś ulicy nie pochłonęły rozrastające się blokowiska.
Odnalazłszy na planie ulicę Ogrodową, od razu zrozumiałam,
dlaczego przez te wszystkie lata nie znalazł się chętny na
kupno domu. Ulica położona na odległych, prawie
niezabudowanych peryferiach urywała się w terenie
oznaczonym na mapie rzadko rozmieszczonymi przecinkami -
tereny podmokłe, bagno. Miasto rozbudowywało się w innych
kierunkach, bo tu grunt nie był pewny i musiał panować
wilgotny, malaryczny mikroklimat. Dlaczego dziadkowie
akurat tutaj zbudowali dom? Licho wie. Pomyślałam, że mogli
go nie zbudować, a dostać w spadku albo tylko rozbudować.
Albo wznieść na gruncie, który od dawna był własnością
rodziny. Nie wiedziałam o nich tak elementarnych rzeczy!
Wzięłam taksówkę. Miałam ciężki plecak, a ulica zdawała
się odległa od centrum. Chyba przyłożyłam tu wrocławską
miarę, bo w rzeczywistości okazało się, że nie jest to zbyt
daleko - po kilku minutach jazdy byliśmy na miejscu.
Taksówkarz zatrzymał się u samej nasady ulicy, przed
zadbanym domostwem ogrodzonym siatkowym płotem.
Innych domostw w zasięgu wzroku nie było. To nie mogło
być tu, bo dom znajdował się po lewej stronie ulicy, czyli pod
numerem nieparzystym, a dom dziadków miał numer
dwanaście.
- Ja chciałam pod numer dwunasty - powiedziałam do
młodego taksówkarza.
- Tam dalej już nic nie ma. Ktoś podał pani zły numer.
Nie dyskutowałam, zapłaciłam i wysiadłam. Znalazłam się na
szerokiej gruntowej drodze pełnej wertepów i zagłębień, które
w czasie deszczu musiały wypełniać się wodą; nawet teraz,
mimo suchej, pięknej pogody trwającej od kilku dni, na dnie
co głębszych dziur czerniło się wysychające błoto.
Poznałam tę drogę.
U jej wylotu, za ostatnimi parcelami, rozciągały się bujne
łąki aż po nieuregulowany San; jednym z moich nielicznych
wyraznie zachowanych wspomnień z pobytu tutaj był
codzienny przemarsz krów przez naszą ulicę. Było tych krów
mnóstwo, szły same, o świcie, każda ze swojej obory, dobrze
znaną drogą na wspólne, gminne pastwisko, a pod wieczór
wracały. Bałam się tego przemarszu panicznie, a jednocześnie
jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie pod płot, skąd szeroko
otwartymi z grozy oczyma patrzyłam z bliska na ogromne
zwierzęta. Były naprawdę ogromne - dla człowieka
mierzącego metr dziesięć krowa ma wielkość dinozaura.
Czasem któraś biesiła się - wówczas świadoma wiotkości
siatkowego płotu odgradzającego mnie od łomocących racic
zrywałam się i ile sił w nogach uciekałam na ganek. Innym
równie podniecającym przeżyciem były sekretne wyprawy do
wychodka. Chodzenie do wychodka zostało mi surowo
zabronione, musiałam załatwiać się do nocnika, chociaż już od
dawna umiałam korzystać z sedesu. Wychodek przyciągał
mnie jednak nieodpartym urokiem zakazanego owocu;
zakradałam się tam od czasu do czasu, by w zapierającym
dech smrodzie przyglądać się przez dziurę w desce rojącym
siÄ™ na dnie robakom.
Dom...
Był tu, ponad skłębionymi, dziko rozrosłymi krzewami
bzu i jaśminu wypiętrzały się pokryte dachówką połacie
dachu, od strony ulicy straszyło puste oko mansardy z
wybitym oknem. Zadrżałam. Nie spodziewałam się, że dom
będzie w dobrym stanie, ale to, co ujrzałam...
Drewniana konstrukcja ganku rozpadła się jak domek z
kart i niebezpiecznie zawisła nad wejściem. Strach podejść.
Obeszłam dom. Tylne, kuchenne drzwi... nawet nie można
powiedzieć, że stały otworem - po prostu ich nie było. Znikły
wraz z framugą, w ich miejscu w murze ział nieregularny
otwór. Przeszłam przez ten otwór i znalazłam się w
obszernym pomieszczeniu - w kÄ…cie resztki kaflowej kuchni, z
której zniknęła cała żelazna płyta, obok kamienny zlew, który
jakby nie miał siły dłużej trzymać się ściany, obsunął się i
teraz leżał na podłodze. Po dłuższej chwili mocowania się z
kranem udało mi się odrobinę poruszyć kurek, ale spłynęło z
niego tylko kilka płatków rdzy. Wszystko, co miało
jakąkolwiek wartość, choćby to była wartość złomu -
zniknęło. Na zaniesionej warstwą błota podłodze walały się
jakieś nieokreślone szczątki - noga od krzesła, resztki rozbitej
szuflady, potłuczone szkło. W sąsiednim pomieszczeniu, które
ongiś było salonem, okna wyjęto starannie, pozostały po nich
zmurszałe framugi i fragmenty parapetów. Za oknami
zdziczały sad - przygięte do ziemi, poskręcane jabłonie, na
wpół uschnięta wiśnia, jasnozielone, proste orzechy. Ani śladu
różowych floksów, za to wybujała trawa sięgała niższych
gałęzi drzew.
Tu podłoga w wielu miejscach zapadła się, z sufitu
zwisały postrzępione płaty tynku. Pod ścianami walały się
puszki po piwie, plastikowe butelki, strzępy foliowych
opakowań. Och...! Niechby mi się teraz nawinął któryś z tych
balangowiczów! Zatłukłabym jak psa.
Powinnam jak najszybciej znalezć rzeczoznawcę i
wycenić ten... dom. Idiotyzmem byłoby płacić podatek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl