[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ny Horn?
- Widziałem u niej tę broszkę kilka razy. Pamięta pan,
opowiadałem panu o moim ostatnim spotkaniu z Bożeną...
Było to w mieszkaniu na Hożej. Szamotaliśmy się wówczas
trochę. Przypuszczam, że właśnie wtedy broszka musiała się
odpiąć od jej sukienki i wbić igłą w podszewkę mojej mary-
narki. Ja tego nie poczułem, wróciłem do domu, powiesiłem
marynarkę w szafie. Na tym właściwie koniec. Kiedy się zo-
rientowałem, postanowiłem odesłać broszką pocztą. Wie pan -
ułożył usta w brzydki grymas - od tamtej pory wolałem nie
mieć z Bożeną nic wspólnego... To wszystko.
Wanacki oderwał się od okna, przy którym stał dotąd.
- Proszę się ubrać.
Dąbski zbladł.
- Ja? Pan chce mnie...?
Nigdy nie należał zapewne do ludzi legitymujących się
odwagą i opanowaniem, tym razem jednak głos zadrgał mu
tak niebezpiecznie, iż Wanacki niemal serio zląkł się, że jesz-
cze chwila, a siedzący przed nim mężczyzna rozpłacze się.
- Mam podobną broszkę u siebie, w komendzie, chciał-
bym, żeby pan ją zobaczył - wyjaśnił szybko.
Dąbski rzucił mu niedowierzające, lękliwe spojrzenie.
145
Nadal mu chyba nie ufał, podejrzewając podstęp. Wyjął ubra-
nie z szafy. Wanacki dyskretnie odwrócił się znów do okna, a
kiedy spojrzał ponownie, Dąbski był gotów do wyjścia. Jedy-
nie twarz nie odzyskała jeszcze naturalnego koloru, śniada
zazwyczaj cera przybrała żółtawy odcień.
Kuląc się i garbiąc, jak gdyby od podmuchów zimna, Dąb-
ski bardziej wsunął się, niż wsiadł do samochodu. Taki też -
skulony i milczący - pozostał przez całą drogę.
Broszka powinna się znajdować na jednej z półek w pan-
cernej szafie. O ile jednak przedtem półka była zupełnie pusta,
to teraz Wanacki ujrzał spiętrzony stos kopert z przedmiotami
zabranymi niegdyś z kawalerki na Hożej, a odesłanymi nie-
dawno z powrotem po badaniach kryminalistycznych.
Zniecierpliwionym ruchem zgarnÄ…Å‚ z biurka plik gazet, a
odsuwając walizkową maszynę do pisania, zrobił miejsce dla
rzeczy z szafy.
Dąbski obserwował te przygotowania z niepokojem, nara-
stającym w miarę powiększania się stosu na biurku. Osiągnął
on jednak swój punkt kulminacyjny na widok magnetofonu
oraz pudełek z taśmami.
Wanacki nie mógł tego nie zauważyć. Przysunął sobie
krzesło i zapytał:
- Zna pan to?
Na policzki Dąbskiego wypłynął ciemny rumieniec, nie
wiadomo, czy podniecenia, czy też sygnalizujący kolejną fazę
boju z własnymi nerwami. Podbródek przylgnął gestem rezy-
gnacji do miękkiej wełny swetra. Z nadal spuszczoną głową,
unikając zetknięcia się własnych oczu z oczami Wanackiego,
Dąbski apatycznie potwierdził.
- Magnetofon ma nawet moje inicjały. Jak się pan dobrze
przyjrzy, z boku zobaczy pan wyskrobane litery: M.D. Taśmy
146
- podbródek powoli się uniósł, by jednak po chwili powrócić
do poprzedniej pozycji - też wypożyczyłem.
- Komu?
- Oczywiście - Urszuli. Urszuli Retmaniak.
Wanacki zakołysał się na krześle. Rzeczywiście, tylko śle-
py mógł nie zauważyć wydrapanych na obudowie magnetofo-
nu inicjałów.
- Czyżby więc pan właśnie podyktował jej ów melodra-
matyczny tekst rozstania?
Po raz pierwszy od dłuższego czasu oczy Dąbskiego zapło-
nęły żywszym blaskiem. Podniósł głos.
- Może mi pan wierzyć albo nie, ale ani nie układałem jej
żadnych tekstów, ani też nie wiedziałem nic o Zelmanie. Chce
pan poznać prawdę? - i zaczął wyrzucać z siebie szybko słowa
niczym karabinowe kule.
- Nie ukrywam, że odkąd Urszula przyszła do radia,
spodobała mi się. Może nawet więcej, niż spodobała... Tak -
powtórzył - chyba więcej. Zaczęliśmy się spotykać. Wtedy
właśnie postanowiłem zerwać znajomość z Bożeną Horn. O
romansie Urszuli z Zelmanem nic oczywiście nie wiedziałem.
Urszula sprawiała wprawdzie niekiedy dziwne wrażenie - wie
pan, nieraz miałem uczucie, że chce mi coś powiedzieć, lecz w
chwilę potem wydawało mi się, że to przywidzenie. Nigdy
jednak nie przypuszczałem, że coś takiego może w ogóle
wchodzić w grę. W końcu była od niego młodsza pewnie ze
dwadzieścia lat, poza tym przy jej urodzie... No i cóż w ogóle
w nim widziała? Dotąd nie rozumiem. Chyba tylko jego pie-
niądze. Najzabawniejsze zaś, że całej prawdy dowiedziałem
się dopiero od pana. - Głos opadł ton niżej. - Pewnego dnia
poprosiła mnie o czystą, nie nagraną jeszcze taśmę i o poży-
czenie magnetofonu. Powiedziała, że w jej rodzinie jest jakiś
fenomenalnie uzdolniony muzycznie chłopak i chciałaby go
147
nagrać. Uwierzyłem. Po paru dniach przyszła ponownie. Tym
razem chodziło jej o taśmy z jakimiś sentymentalnymi melo-
diami. Znów mówiła o rodzinie, teraz o czyjejś rocznicy ślubu.
Zaproponowałem tanga - starsze pokolenie gustuje w takiej
muzyce. Od razu się zgodziła.
- Dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej?
- Bałem się - odrzekł szczerze Dąbski. Zaraz jednak po-
prawił się. - To znaczy nie chciałem być wmieszany w tę hi-
storię. Pan wie, jak to bywa. Ludzkie języki są bezlitosne.
Zaczęłyby się pytania, dochodzenie, milicja w mojej pracy.
Wszystko byłoby odpowiednio komentowane. W radiu zaraz
byłbym spalony. U nas bardzo nie lubią takich rzeczy.
- No, a teraz? - zapytał Wanacki. Przeniósł krzesło za
biurko, sam jednak stał.
- Teraz to co innego. Znalazłem się w sytuacji podbram-
kowej. Od razu wyczułem, że pan mi nie wierzy, a nawet wię-
cej - że mnie pan podejrzewa. Może o to, że zabiłem Bożenę, a
może również o to, że i Urszulę? Uznałem więc, że będzie
chyba najlepiej, jeżeli powiem prawdę.
Stopniowo odzyskiwał utraconą na pewien czas układność
ruchów oraz głosu. Znów stawał się taki, jak zwykle.
Wanacki nareszcie znalazł w szafie to, czego poprzednio
szukał - broszkę.
- Poznaje pan?
Dąbski ściągnął usta. Odezwał się dopiero po chwili.
- To chyba właśnie ta broszka. W każdym razie iden-
tyczna z tą, którą odesłałem Bożenie. - Wyciągnął śniadą,
wąską dłoń o długich palcach. - Można?
Wanacki podał klejnot. Dąbski przytrzymał broszkę przez
moment przed oczami.
- A jednak istnieje pewna różnica. - W zakłopotaniu
148
potarł policzek. - Wydaje mi się, że kiedy ją odsyłałem, były
w niej wszystkie bez wyjÄ…tku kamienie. Taak - przeciÄ…gnÄ…Å‚,
raz jeszcze przyglądając się broszce - żadnego wtedy nie bra-
kowało...
Las budził się z nocnego snu i między gałęziami zaczynała
się snuć szara, jeszcze mglista, lecz z każdą chwilą coraz bar-
dziej przezroczysta poświata. Niemal niepostrzeżenie kontury
drzew stawały się wyrazniejsze, jak obraz na fotografii zanu- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl