[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zachodzące słońce skierować go mogło wprawdzie, ale niedokładnie zdawał sobie sprawę z
przebytej drogi. Znużony usiadł na kamieniu, myśląc, jak to tam o niego niespokojni będą, jeśli się z
powrotem przypózni.
Przechodzący wieśniak, widząc go siedzącego na górze zastanowił się, pokłonił i spytał:
- A czy nie zbłądził pan?
- Prawda, mój kochany, niedobrze wiem, jak się nazad do N. dostanę, a trzeba by mi spocząć.
- To byście mogli tu niedaleko u Bondarczuka spocząć.
Na imię tak znane, chociaż tak pospolite, że się w każdej wsi prawie znajdzie, zastanowił się Alfred.
- Gdzież to ten Bondarczuk?
- W jarze, niedaleko, ot tam widać chutorek[120].
- Cóż to, poddany czyj?
- A Bóg go wie!
- Gospodarz?
- Nie, panie, tak dobry człowiek, co go nam Pan Bóg nie wiem skąd, jakby z nieba spuścił. Osiadł
sobie w tym jarze, pobudował dominę, zagrodził sadek, osadził
pszczoły.
Alfred począł się domyślać, że niespodzianie może natrafić na kryjówkę przyjaciela, coraz bardziej
utwierdzał się w tej myśli i zsunąwszy się z siedzenia, zbliżył się do wieśniaka usiłując wybadać.
- Stary to człowiek? - spytał.
- Zdaje się niestary, choć mu broda wieku dodaje. Ot, może waszych lat. Nikt nie wie, skąd
przyszedł, jak mu pozwolono tego kawałka ziemi. Dla nas sąsiadów Pan Bóg go dał, bo czy poradzić
się o co, czy w chorobie poratować, czy w biedzie dopomóc, przywykliśmy do niego. Ot, i ja
zasiekłem się siekierą w nogę, zatem i idę. Zna on zioła, ma plastry i wielu ludziom pomaga. Moja
siostra chorowała bez nadziei, co ją i dwór leczył, i cyrulik; nic nie pomagało, aż on dopiero, jakem
mu powiedział, coś napisał - bo taki i pisać umie - kazał zanieść do Kamieńca. A tam się bardzo
kiwając głowami, dziwowali, dziwowali i dali flaszeczkę. Ledwie jej pół wypiła, wstała na nogi. I
nie nam to jednym pomocny: wszyscy taki Boga za niego proszÄ….
Z tego opowiadania utwierdził się Alfred w przekonaniu, że przypadek dziwny szczęśliwym trafem
zbliżył go do dawno niewidzianego przyjaciela.
Z bijącym sercem szedł ścieżynką, głębią jaru wydeptaną, ku chutorowi wskazanemu. Słońce się było
skryło za wzgórza i ostatnie blaski jego na wierzchołkach drzew świeciły; jar cały ciemniał już w
pomroce i chłodnym zionął
powietrzem dolin. Rozkwitłe melisy, głogi i inne kwiaty napełniały powietrze wonią. Gęsto
poplątane brzosty, dęby, leszczyna osłaniały domek przed okiem; siny tylko dymu paseczek
wzlatujący do góry zwiastował ludzkie mieszkanie.
Zbliżyli się wreszcie pod opasujący sadybę wał, oplątany tarnem, i wrota proste, które wieśniak
otworzył. Tu dopiero odkryła się oczom Alfreda maleńka, biała chatka o dwojgu oknach, jednych
drzwiczkach, z kominkiem nad słomiany dach wystającym. Dwa stare, krzywe dęby osłaniały ją
liśćmi swymi, a zarośla gęste opasywały poza wałem. Góra skalista od północy z wystającymi
szarymi złomami, które zieloną jej przebijały szatę, zakrywały do reszty tę ustroń tajemniczą.
Spomiędzy skał cienki, czysty strumyk wody ściekał na kamienie i rozlewał się w głębi jaru głęboko
wrytym korytem. Ciszę cudownego wieczora przerywał tylko szmer kołyszących się od powiewu
wiatru drzew. Weszli na podwórko, pies zaszczekał u progu, podniósł głowę i przestał z
wytrzeszczonymi oczyma, jakby chciał rozpoznać przychodniów.
Maleńki ten domek, zaledwie porządną mogący się nazwać chatą, przypierał do drugiej, niewielkiej
także budowy. Obie otaczał ogródek, zasadzony owocowymi drzewkami, warzywem, lekarskimi
roślinami. Ule słomiane stały w nim kilką rzędami. Pod starym dębem wielki kawał skały, rzucony
jakby umyślnie, służył za ławkę.
Zbliżyli się do drzwi. Maleńka sionka przedzielała domek na dwie części.
Wieśniak wskazał w lewo Alfredowi. On już nie wątpił, że znajdzie po dziesięciu latach rozstania
dawnego towarzysza młodości; serce zabiło mu, gdy ręka sięgnęła za klamkę.
Otworzył. W maleńkiej izdebce, dwoma oknami z dwóch stron oświeconej, białej, czystej, ale wcale
nieozdobnej, nad stołem siedział mężczyzna ten sam, którego Alfred przypadkiem spotkał w
Kamieńcu. Sparty był nad otwartą książką. Ubrany po wieśniaczemu, z zapuszczoną złotawą brodą, z
obnażoną prawie i wypełzłą głową, z zapadłymi, bladymi, policzki, dumał. Zestarzał się, odmienił.
W tej izbie nie było nic prócz stołu, ławki, dwóch prostych stołków drewnianych, półki z kilką
książkami i maleńkiej apteczki. Nad kominem wisiał portret litografowany[122] Alfreda z
uniwersyteckich czasów.
Na stuk otwierających się drzwi Ostap odwrócił głowę, poznał Alfreda, zakrzyknął
i skoczył ku niemu z otwartymi rękoma.
- Ty tutaj! - zawołał - ty u mnie!
I w długim uścisku przerwało się powitanie.
Przybyły opowiedział, jakim sposobem, jak przypadkowo odkrył mieszkanie Eustachego. Tysiąc
pytań z obu stron zadano i wiele razy odpowiedz na nie smutkiem powiała po twarzach.
- Jak dawno tu mieszkasz? - zapytał Alfred.
- Kilka lat - odparł Ostap. - W tamtej stronie, sam wiesz zostać mi było nie podobna; szukałem
ukrycia, znalazłem, kupiłem kawałeczek ziemi, pobudowałem się, jak dla mnie przystało; jestem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dona35.pev.pl